Recenzja filmu

Yung (2018)
Henning Gronkowski

Dziewczyny z drużyny

"Yung" nie jest ani moralizatorską połajanką, ani pornografią nastoletniego cierpienia. To raczej zapis imprezowej rutyny w niemal hermetycznej rzeczywistości – wyczyszczonej z problemów
Basy rozłupują czaszkę, alkohol leje się strumieniami, nazwy substancji psychoaktywnych układają się w nowy alfabet, zaś każda impreza to slalom pomiędzy słupami półnagich ciał. Witajcie w Babilonie! To trochę Berlin, a trochę młodość.

Przewodniczkami po bujającym się do rytmu ciężkiego techno mieście są cztery nastolatki. Jana (Janaina Liesenfeld) uprawia seks za pieniądze, ale tylko po szkole, w końcu porządek musi być. Joy (Joy Grant) handluje narkotykami, ale lubi pokombinować dla zysku, czasem miesza kokainę z cukrem i solą. Lesbijka Emmie (Emily Lau) obnosi chmurną minę i generalnie jest w rozsypce, lecz dawki GHB odmierza na tyle precyzyjnie, by dożyć kolejnego dnia. O Abbie (Abbie Dutton) można powiedzieć jedynie tyle, że ma ręce, nogi, tułów i głowę. Wszystkie żyją na wiecznym rauszu, budzą się na permanentnym kacu i, mówiąc delikatnie, nie kują pomnika trwalszego niż ze spiżu. "To ten moment, gdy jesteś przekonany, że nie dożyjesz trzydziestki" – zapewniają.

Debiutujący za kamerą niemiecki aktor Henning Gronkowski traktuje podobne deklaracje bez charakterystycznego dla podobnych filmów protekcjonalizmu. Podąża za optyką bohaterek i przejmuje ich wrażliwość, dzięki czemu "Yung" nie jest ani moralizatorską połajanką, ani pornografią nastoletniego cierpienia. To raczej zapis imprezowej rutyny w niemal hermetycznej rzeczywistości – wyczyszczonej z problemów socjalno-bytowych, pozbawionej dorosłych, pełnej dzieciaków zafiksowanych w błędnym kole alkoholowo-narkotycznej jatki oraz odrodzenia z popiołów. To również nakręcona bez pudła relacja z piekła dojrzewania – w warstwie formalnej inteligentnie podkreślająca nadwrażliwość bohaterek (sporo ciekawych pomysłów na wykorzystanie kamery z ręki); w warstwie emocjonalnej spełniona dzięki naturalnej grze aktorskiego kwartetu. Kapitalna jest zwłaszcza Lau w roli Emmie – jej bohaterka zwykle przypomina gotowe do ataku, rozjuszone zwierzę, lecz chwile, w których zrzuca pancerz, są festiwalem delikatności, czułości i empatii. 

Degrengolada, spleen, Instagram, rozmowy o niebie i chlebie, definiowanie własnej seksualności, wieczny i bezkrwawy spór z rówieśnikami. Wszystko oblane neonowym światłem, zasnute oparami dymu, ociekające piwem. Słowem – nihil novi. Widzieliśmy to w kinie dziesiątki razy, z naturalistycznymi scenami seksu włącznie – nie zszokują nikogo, kto zjadł zęby na filmach Larry’ego Clarka ("Dzieciaki", a zwłaszcza "Ken Park"). Nie szkodzi. Estetycznie chybiony pomysł na interludia w postaci "gadających głów" sprawdza się o tyle, że w jasny sposób eksplikuje reżyserskie intencje. Głos bohaterek jest czysty i donośny, a ich historia mówi sama za siebie. W zgodzie z płynąca z filmu refleksją, naprawdę nie ma się czym przejmować: kiedyś będzie lepiej.
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones